Teatr Telewizji

premiera 9 lutego 1964

reżyseria i scenariusz - Zygmunt Hübner

scenografia - Franciszek Starowieyski

obsada:

Marta Stebnicka

Leszek Herdegen


NIEPEŁNY BLASK SZTUKI EPISTOLARNEJ (Wojciech Wierzewski)

Było niewątpliwie coś frapującego w zamyśle telewizyjnej inscenizacji korespondencji Jana III Sobieskiego z Marysieńką. Zestawienie listów wielkiego króla, zawierających niejednokrotnie dalekowzroczną myśl dobrego polityka obok wyznań czułego małżonka, z listami jego "jedynej duszy i serca pociechy", z których obok wielkiego uroku osobistego przezierały typowo kobiece cechy - małostkowość, zazdrość i zachłanność. W pomyśle skontrastowania dosadnej, ale niepozbawionej swoistego uroku, mowy staropolskiej ze sztuką tego okresu - arrasami, dywanami, rzędami i zbrojami - tkwił inny, ciekawy zamysł stworzenia pewnej syntezy, wyrazistego obrazu kultury i mentalności sarmackiej epoki triumfów.
Upatruję w tym pomyśle cennej zdobyczy krakowskiej tv choć widowisko nie uprawnia do wydawania tylko pozytywnych ocen. Wprawdzie już Hanuszkiewicz wprowadził na mały ekran „Listy Heloizy”, to jednak Kraków przypomniał, i to w dość oryginalnej postaci, o istnieniu niezwykle ciekawej dziedziny, która właśnie w tv może zabłysnąć pełnym blaskiem. Jędrny i soczysty język staropolski brzmiał wyjątkowo na małym ekranie - zwłaszcza, gdy towarzyszyła mu trafna ilustracja wizualna. Wydaje się, że warto zatrzymać się nad propozycją sztuki epistolarnej, która jest naprawdę niezwykle ponętna.
W korespondencji Jana III z Marysieńką wypłynął, obok barwnej sfery anegdotycznej i mającej swój niezwykły posmak aury głośnego historycznego romansu, niejeden poważny, odkrywczy motyw. Oto sam Sobieski wyraźnie dostrzega krótkowzroczność polityki zewnętrznej szlacheckiej Polski - widzi jak wykorzystuje się siłę polskiego oręża w potrzebnej chwili i jak szybko zapomina o wdzięczności i zobowiązaniach poprzednio podjętych. Motyw ten, który znajdzie potem silny wyraz w literaturze, utworach Potockiego, romantyków, a zwłaszcza Żeromskiego - w listach Jana III jest czymś niezwykłym i cennym. Refleksja historiozoficzna, jaka z niego wypływa ma walor naprawdę aktualny.
Inscenizatorzy „Listów spod Wiednia” starali się dość wszechstronnie pokazać sylwetkę króla i Marysieńki, dobierając charakterystyczne fragmenty ich korespondencji, świadczące dobitnie o ich wszechstronnej umysłowości, zaskakującej jednakże odbiorców wychowanych w kulcie "wielkich postaci". Materiał ten uzmysłowić mógł, jak wielka jest możliwość pokazywania, poprzez pryzmat słynnej niegdyś, sarmackiej sztuki epistolarnej - niezwykłych ludzi i epok, w których ludzie ci żyli. Pod warunkiem zachowania wyraźnej granicy pomiędzy tym, co jest sztuką, a co samą tylko historyczną informacją.
Niestety, krakowskie widowisko nosiło wszelkie obciążenia takiej właśnie, dwoistej koncepcji. Poprzedzone długim wstępem historycznym kustosza Muzeum Czartoryskich, gubiło się często w ilustracyjności i dosłowności. To, co na początku wydawało się zapowiadać oryginalne efekty, próby kontrastowania i intensyfikowania płynącego spoza kadru słowa, detalami i rycinami (wykorzystując trofea spod Wiednia), stało się dla widowiska zgubne. Im głębiej w las, tym większy chaos. Ciekawe na początku zestawienia, stały się przypadkowe, a ich powtarzanie i brak przemyślanego wprowadzania szczegółów zatarły pierwsze dobre wrażenia.
Nieporozumieniem wydaje się także ograniczenie świetnych przecież aktorów - Marty Stebnickiej i Leszka Herdegena, do roli lektorów. Nie chodzi o przyozdabianie Herdegena wąsem Jana III, ani o strojenie Stebnickiej w szaty Marysieńki. Jednak poprzestając na "zdejmowaniu" artystów w planach ogólnych, unikając zbliżeń, przeciwstawiając się nawiązaniu bliższego kontaktu z aktorem i jego słowem, utracono wielką telewizyjną szansę. Chodziło o dystans, o nie utożsamienie aktorów z postaciami - zgoda. Ale ile przez to zaprzepaszczono? Ile wywołało to monotonii i efektów "inscenizacji" przy amatorskich środkach - o co przecież chyba nie chodziło.
Niepełny blask, jakim zajaśniała odkryta przed wielką widownią korespondencja staropolska, nie powinien jednak zniechęcać inscenizatorów tego typu przedsięwzięć. Idea jest dobra, cenna i bogata.
Wojciech Wierzewski
„Ekran”, 1 marca 1964

SOBIESKI POD WIEDNIEM (Z. Starowieyska-Morstinowa)

(fragment)

Z dawno nie odczuwaną nadzieją zasiadłam przed zielonym okiem telewizora. Ale cóż? To samo co zawsze. Po dobrym wprowadzającym wstępie zaczęły się na ekranie przesuwać zbroje, dywany, "rzędy", namioty, dokumenty, mapki, widoki. Zza nich dochodziły mówiące (czy czytające?) głosy.
Chyba w psychologii uczą, że nie można, a w każdym razie trudno, myśleć o dwóch rzeczach naraz i na dwie rzeczy uważać. To wielka niedoskonałość człowieka, ale taki on już jest, jakiś jednotorowy. Przekonałam się o tym raz jeszcze: gdy przymusowo musiałam oglądać pancerze, zamki od karabinów i inne "zabytki", nie wiedziałam zupełnie co tam "z tyłu" czytają. Widocznie wrażenia wizualne są bardziej natarczywe i wrażenia słuchowe usuwają na plan drugi. I już byłam bliska załamania, gdy - o radości - nagle spoza eksponatów, głęboko w nie wciśnięci, wychynęli Marta Stebnicka i Leszek Herdegen. I od razu zaczęłam słuchać i rozumieć co czytają. I słuchając - zachwycałam się. Jakież te listy pełne grandezzy, szlachetnego patosu, a zarazem prostego, ludzkiego ciepła, I dotąd nie wiem, czy rzeczywiście Sobieski tak dobrze pisał, czy może aż tak dobrze czytał Herdegen. W Krakowie chwalić Herdegena jest rzeczą tak banalną, że aż żenującą, ale jakżeż robić, kiedy naprawdę w tym czytaniu bił chyba największe nasze sceniczne gwiazdy. A Stebnicka? Też czytała znakomicie, ale przede wszystkim znakomicie... zagrała Marysieńkę. Już zawsze będę widzieć Marysieńkę taką, jaką "zrobiła" ją Stebnicka (bez charakteryzacji i kostiumu): ładną, pełną wdzięku, przymilną i przypochlebną, a równocześnie trzeźwą, przytomną, kobieco zabiegliwą, nawet małostkową, z daleka czuwającą nad tym mężem, którego uważała za "niepraktycznego" i za mało dbałego o interesy własne i rodziny. Wielkie brawa należą się temu, kto dokonał wyboru i układu tekstu (chyba Hübner?). Zrobił to po mistrzowsku i stworzył całość ciągłą, zajmującą, pełną dramatycznego napięcia. Spektakl był czytelny chyba dla każdego, a słuchanie go było przyjemnością wysokiej klasy.
Że znakomita myśl połączenia tego tekstu z autentycznymi eksponatami "spod Wiednia"? Owszem, bardzo dobra. Doskonała też, by urządzić tę audycję w Muzeum Czartoryskich. Tylko nie trzeba było używać tych wszystkich pancerzy i namiotów jako parawanu, natomiast pokazać je przedtem, czy może w jakiejś przerwie, i do tego z objaśnieniami. Bo tak jak były użyte, przeszkadzały w słuchaniu, a tzw. szerokie masy, którymi się zwykle usprawiedliwia wszelkie obniżania poziomu i niedociągnięcia, też niewiele miały z tego korzyści.
Tak więc ciągle dochodzę do jednego i tego samego wniosku: w telewizji gra i znaczy słowo. I myślę, że wiele by zyskała ta szanowna instytucja, gdyby związała się współpracą z większą ilością dobrych pisarzy a mniejszą ilością plastyków. Bo telewizji nie brak "ozdóbek" dobrych, plansz, coraz wymyślniejszych - nieraz nieczytelnych - napisów, ale brak jej - dobrych tekstów.
Z. Starowieyska-Morstinowa
„Tygodnik Powszechny” nr 9, 1 marca 1964